Żad­na noc nie może być aż tak czar­na, żeby nig­dzie nie można było od­szu­kać choć jed­nej gwiaz­dy. Pus­ty­nia też nie może być aż tak bez­nadziej­na, żeby nie można było od­kryć oazy. Pogódź się z życiem, ta­kim ja­kie ono jest. Zaw­sze gdzieś cze­ka ja­kaś mała ra­dość. Is­tnieją kwiaty, które kwitną na­wet w zimie.

niedziela, 12 lutego 2012

"Trochę wspomnień cz.1 "




Co roku mniej więcej o tej porze wracają do mnie wspomnienia sprzed ośmiu lat...

Z jednej strony są cudowne i radosne, a z drugiej przypominają o najgorszym momencie mojego życia.



Od czego by tu zacząć?

Chyba od przebiegu mojej ciąży z Julką.

No, więc od samego początku, (mimo że było wszystko ok.) ciąża była traktowana, jako ciąża zagrożona i wysokiego ryzyka, ponieważ jedną wcześniej poroniłam.

Nawet takie informacje od lekarza mnie ucieszyły, bo pomyślałam sobie, że przynajmniej będę baczniej obserwowana i ewentualne problemy będą szybko eliminowana.

NIC BARDZIEJ MYLNEGO…
 
Chodziłam do lekarza ginekologa prywatnie myśląc sobie, że jak będę płacić będzie owy lekarz bardziej się starał.

Dziś żałuję tej decyzji…

Przynajmniej, jeśli chodzi o wybór lekarza.

W ciąże zaszłam w wieku 21 lat, więc stosunkowo wcześnie.

Niestety w tamtym okresie nie miałam żadnego dostępu do Internetu, więc nie wiele mogłam się dowiedzieć, w jaki sposób moja ciąża powinna być prowadzona i jakie badania powinnam wykonywać regularnie, co miesiąc.

Z perspektywy czasu już wiem, że przede wszystkim badanie moczu i krwi są bardzo istotne.

Niestety ja tych badań nie miałam zlecanych przez mojego lekarza ginekologa.

Przez całe 25 tygodni mojej ciąży, (bo tyle trwała) te właśnie badania miałam wykonywane jedynie podczas hospitalizacji.

Pierwszy raz do szpitala trafiłam jakoś w 10/11 tygodniu ciąży z powodu bardzo silnych wymiotów-z dzidziusiem i ciążą wszystko było jednak dobrze.

Wtedy po raz pierwszy miałam wykonane badania-dodać muszę, że o tym, iż spodziewam się dziecka dowiedziałam się bardzo szybko (serduszko maluszka nawet jeszcze nie biło) był to przełom drugiego/trzeciego tygodnia ciąży, więc te podstawowe badania już dawno powinnam mieć zrobione.

Po ok. tygodniu pobytu w szpitalu moje wymioty zostały opanowane, a ja zostałam wypisana do domu.

Kilka następnych tygodni przebiegało bez większych kłopotów tudzież problemów.

Kolejne komplikacje pojawiły się chyba ok.18 tyg.

Niby nic specyficznego się nie działo, ale mój brzuch bardzo często robił się twardy jak kamień i czułam jakby jakieś parcie w dół…

Z tego powodu do lekarza zgłosiłam się chyba z dwa tygodnie przed terminem kolejnej wizyty.

Pan doktor oczywiście zbadał mnie i stwierdził, że nic złego się nie dzieje.

Jednakże dziwne to się dla mnie wydawało, bo skoro nic złego się nie dzieje to, dlaczego kazał mi leżeć w domu?(Takie właśnie instrukcje otrzymałam)

Żadnych leków nie otrzymałam…

Ale głęboko wzięłam sobie do serca słowa lekarza i całe cztery tygodnie leżałam plackiem.

Nawet myłam się w misce na leżąco.

Zbliżał się termin kolejnej wizyty i bardzo się z tego cieszyłam, bo moje dolegliwości mimo leżenia nie ustępowały.

Po zbadaniu mnie pan doktor zrobił się blady jak ściana.

Po jego zachowaniu już wiedziałam, że coś poważnego się dzieje.

Lekarz jednak zbyt rozmowny nie był i nie bardzo chciał ze mną rozmawiać tłumacząc się, że w poczekalni jest mnóstwo pac jętek a on ma już opóźnienie…

Wypisał mi tylko skierowanie do szpitala i kazał zgłosić się na oddział jeszcze tego samego dnia.

Tak też zrobiłam…

W tym dniu dyżur pełnił ordynator.

Oczywiście jak to zawsze bywa przy przyjęciu swoje musiałam odczekać.

Ale w końcu zostałam poproszona do gabinetu.

Przy badaniu lekarzowi mało oczy nie wyszły.

Nie wiem czy z przerażenia czy ze zdziwienia.

Natychmiast wezwał jeszcze dwóch lekarzy.

Ja coraz bardziej byłam przerażona a oni nic mi nie mówili tylko coś do siebie szeptali….

W końcu nie wytrzymałam i z załamującym się głosem od płaczu spytałam, co się dzieje?

Musimy panią przewieść do Bytomia, ponieważ my tu nic nie poradzimy. Najprawdopodobniej nie da się już uratować ciąży, ponieważ duża część pęcherza płodowego jest już w pochwie i ma pani rozwarcie, na co najmniej pięć palców usłyszałam od lekarza.

To był szok…

Byłam przerażona i zrozpaczona…

W Bytomiu jednak dali mi cień nadziei.

Miałam całkowity zakaz chodzenia i leżałam z podniesionym łóżkiem od strony nóg.

Wszystko po to, żeby pęcherz płodowy wsunął się powrotem do macicy.

Po chyba trzech dniach udało się i pęcherz był już na swoim miejscu a mnie założono szewki i po jakimś tygodniu wypisano do domu z zaleceniami leżenia.

W domu oczywiście znowu całkowicie leżałam i nawet na krok nie podnosiłam się z łóżka-chyba, że potrzeba fizjologiczna do tego mnie zmusiła.

Półtora tygodnia po powrocie ze szpitala dostałam dość mocnych bóli brzucha zadzwoniłam do mojego ginekologa kazał mi jechać do szpitala.

Tak też zrobiłam.

Zostałam przyjęta na odział i natychmiast podłączono mi kroplówkę na podtrzymanie ciąży jak się później okazało zupełnie nie potrzebnie, bo bóle były wynikiem, czego innego.

Po dwóch bodajże dniach przypomniało się personelowi, że wypadałoby mi zrobić badania, bo od przyjęcia tego nie zrobili…

Okazało się, że powodem moich bóli jest bardzo silne zapalenie pęcherza moczowego i dróg moczowych.

Przepisano mi antybiotyk i wypisano do domu.

Na wypisie napisano, że ciąża żywa, niezagrożona.

W domu spędziłam zaledwie 12 godzin…

O 5 nad ranem zaczęły mi odchodzić wody.

Początkowo nie zorientowałam się, że to wody płodowe- myślałam, że tak mocno chciało mi się siusiu.

Jednakże po kilku minutach spędzonych na toalecie zaczęłam się martwić, bo przecież ileż idzie siusiać?...

Kazałam mężowi zadzwonić po pogotowie, a sama położyłam się z nogami w górze, bo wody coraz mocniej się sączyły…

Miałam nadzieję, że całe nie wypłyną i modliłam się żeby ta karetka jak najszybciej przyjechała.

Moja nadzieja jednak nie ziściła się i zanim przyjechało pogotowie wszystkie wody nagle ze mnie chlusnęły.

Zostałam oczywiście zabrana do szpitala.

Jakież było zdziwienie lekarzy i pielęgniarek jak mnie zobaczyli.

Ja byłam tak wściekła na nich, że miałam ochotę wykrzyczeć im w twarz, dlaczego dzień wcześniej wypisali mnie do domu?

Lekarze jednak po raz kolejny poinformowali mnie o konieczności przewiezienia mnie do Bytomia.

Cóż nie miałam wyjścia i zgodziłam się.

W Bytomiu zrobiono mi natychmiast badania i powiedziano, że będą podjęte próby dopuszczenia mi wód płodowych.

Ależ wtedy się ucieszyłam, bo nie miałam pojęcia, że coś takiego w ogóle jest możliwe.

Cały dzień czekałam aż zaczną coś ze mną robić.

Niestety nic nie robili.

Wieczorem byłam totalnie przybita i ciągle płakałam.

Byłam przekonana, że moje dziecko już nie żyje, bo od ponad 14 godzin nie czułam żadnego ruchu.

Tego wieczoru dyżur pełniła naprawdę sympatyczna pani doktor i widząc moje zdenerwowanie zaproponowała, że po obchodzie zrobi mi USG żeby się upewnić czy wszystko w porządku z dzidziusiem.

Właśnie tego wieczoru dowiedziałam się, że będzie to dziewczynka.

Moja mała królewna mimo braku wód płodowych miała się bardzo dobrze i była bardzo dzielna.

Ze spokojem, że mojej córeczce nic nie jest zasnęłam.

Następnego ranka dowiedziałam się, że właśnie dziś będą mi dopuszczać wody płodowe.

Obawiałam się tego strasznie i miałam racje…

Już nie chodzi tylko o sam ból, który był dość mocno wyczuwalny, ale również o moje dzieciątko.

Wbijano mi przez wszystkie powłoki brzuszne ogromną długą igłę aż do macicy- oczywiście bez żadnego znieczulenia, bo dziecku by mogło zaszkodzić i wpuszczano jakiś płyn.

Niestety było to wszystko zrobione za późno.

Gdyby to zrobiono dzień wcześniej tak jak mnie przyjęto może by się udało, a tak moja mała kruszynka była już ponad 24 godziny bez wód i po prostu zbuntowała się…

Jej serduszko nagle przestało bić, a ja mało zawału nie dostałam.

W zabiegowym zaczął się totalny chaos wszyscy biegali jak postrzeleni i dzwonili na blok operacyjny żeby szykowała się na cesarkę i do pediatrów.

Zaczęto mnie pytać o moje wykształcenie itp. a ja z przerażenia zapomniałam -nie byłam w stanie nic z siebie wydusić.

W między czasie, co chwilkę monitorowali przez USG czy serduszko Julii nie podjęło pracy- całe szczęście Julka się nie poddała.

Niestety o dopuszczaniu wód nie było już mowy, bo Julka znowu mogłaby dostać szoku.

Została podjęta decyzja o zakończeniu ciąży, bo bez wód zagrażała ona mojemu życiu (tak mi powiedziano)

Nie chciałam tego-prosiłam lekarzy żeby tego nie robili, bo zdawałam sobie sprawę, że jeszcze jest za wcześni, że to dopiero 25 tydzień ciąży i w takim wypadku Julcia nie ma praktycznie szans na przeżycie…

Jednak moje wyniki się pogarszały i niestety ciąża została zakończona 26 lutego 2004 roku o godz. 13: 00 w 25 tygodniu ciąży…

Do dnia dzisiejszego mam ogromny żal do ginekologa, który prowadził moją ciąże.

Mój przedwczesny poród był wynikiem silnego stanu zapalnego układu moczowego, systematyczne badania moczu mogły wychwycić w początkowej fazie tego zapalenia(gdy jeszcze nie było tak źle)  że coś się dzieje, a odpowiednie leki podane w odpowiednim czasie mogły uchronić mnie przed porodem, a moją Julię przed niepełnosprawnością....

Jeśli jesteście ciekawi, co działo się później zapraszam do śledzenia bloga.

Już niebawem pojawi się kolejna część postu pt. „Trochę wspomnień”

1 komentarz:

  1. Kochana ja nie mam pojęcia jak Ty to strawiłaś nigdy nie myślałaś o założeniu sprawy lekarzowi a raczej lekarzom odpowiedzialnym za stan zdrowia Julki mam wrażenie iż,pytanie o Twoje wykształcenie od lekarzy-padło ze strachu bali się że,oddasz ich poprostu do sądu a,ja nie mogę uwierzyć ,że tego nie zrobiłaś..albo nikt Ci nie powiedział ,że masz takie prawo ,albo jesteś poprostu za Dobra.

    OdpowiedzUsuń